Nie jesteś zalogowany na forum.
MG = Bartholomeow Black, William La'Van, Anna
Minęły dwa tygodnie od zawalenia się ruin klasztornych i nieudanej próbie rozmowy z Behemotem. Bartholomeow wciąż przebywał w Evermoon, bo jego przyszłość stała pod znakiem zapytania. Prawda była taka, że skoro wszyscy ważni łowcy nie żyli, nie było rozkazów. Nie było planów. W całej prowincji Allanoru pozostało przy życiu trzech łowców demonów, więc to już nawet nie zakon, a zgraja. Zastanawiał się, czy któryś z nich przejmie dowództwo i zajmie się nową rekrutacją, ale byłoby to czasowe i odpowiedzialne. William był zbyt narwany, Maxwell wydawał się z pozoru odpowiedni, lecz nie miał zmysłu lidera, woląc grać drugie skrzypce, zaś Black... nie wyobrażał siebie w tej roli. Zwłaszcza, że był młody, zdaniem Williama za młody. Dlatego nikt nie wiedział co dalej, bo nie było organizacji, która broniłaby ludzkości w Allanorze przed złymi wpływami tych nieśmiertelnych istot...
Więc Barth tak siedział w Evermoon, wynajmując najdroższy pokój w najdroższym hotelu, choć i tak odstawała od norm stolicy. Lecz tylko tutaj mógł liczyć na czystą pościel i nieprzeterminowany posiłek. Całe dnie spędzał w zamknięciu, siedząc na łóżku i gapiąc się w swój symbol łowcy na zewnętrznej stronie lewej dłoni. Nigdy nie zapomni jak go nabył. Jak przebili mu na wylot dłoń magicznym kosturem, jaki był to ból. Ale nie cofnąłby czasu, bo taka była rodzinna tradycja Blacków. Każdy z jego rodziny dawniej był łowcą, nie mógł zawieść ojca. Ale teraz, gdy zakon upadł, a nie można było liczyć na wsparcie dzikusów z innych prowincji, to czy to wszystko nadal miało sens? Symbol zapewniał mu więź z demonami, uodparniał go na ich wpływy, lecz łączył też jego duszę z ich piekielną egzystencją. Behemot jednak udowodnił mu, że przy czymś takim nie jest w stanie być godnym przeciwnikiem. Wszystko było bez sensu!
Pewnego dnia opuścił hotel, aby przejść się po centrum. Wyjątkowo dziś nie padał śnieg, choć i tak wszędzie go było. Prześwity słońca przez gęste chmury dawały poczucie spokoju i bezpieczeństwa mieszkańcom Evermoon, zwłaszcza po tym jak rozniosła się wieść o zniszczeniu ich zakonu. Black zapiął swój zimowy płaszcz sięgający do łydek, po ostatni guzik, po czym zaczął krążyć przy różnych sklepach, zaciekawiony co można tu dostać. Nie spodziewał się jednak napotkać La'Vala przed jubilerem...
-Czyżbyś szukał pierścionka dla ukochanej?
Zagaił złotowłosy z lekkim uśmiechem, zwracając na siebie uwagę zamyślonego Williama, który gapił się w wystawę pierścieni za szkłem.
-No proszę, humorek wrócił, Black? Tak się składa, że nie mam kobiety, której bym to wręczył. A ty?
Zapytał niepozornie, tym razem bez złośliwości, ale oboje wiedzieli, że to chwilowe. Bartholomeow podszedł do wystawy.
-Miałem jeszcze do niedawna. Jednak nie pogodziła się z tym, że wybrałem niebezpieczny zawód nad życie z nią w zaciszu domowym.
Odpowiedział, na co William parsknął krótkim śmiechem, zakładając ręce na piersi.
-No to problem rozwiązany, co nie? Możesz teraz wracać do nowobogackiej stolicy i żyć w majątku i bezpieczeństwie. Zakonu nie ma.
-Wiem, ze nie ma, ale dokonałem wyboru. Nie wybrałem jej, więc ją wykreśliłem z życia, a nie mam zamiaru wracać i błagać o przebaczenie. Nie jestem takim typem faceta.
-Oh skądże, kto by tak o Tobie pomyślał...
Barth spojrzał na niego spod łba, widząc ten jego złośliwy uśmieszek.
-William, mówił Ci ktoś, że jesteś złośliwym dupkiem?
-To najmilsze określenie jakim ktokolwiek mnie określił.- Odparł mu z widoczną kpiną. -Ale koniec o mnie, mówmy o Tobie, wyglądasz na takiego co lubi mówić o sobie. Co tu jeszcze robisz? Evermoon to nie Twoje miejsce, nic tu już nie ma. Nie jesteśmy łowcami...
Black zdjął rękawiczkę i wystawił dłoń, aby zaprezentować mu symbol, który oboje posiadają i dobrze znają. Milczał tak chwilę, aż schował rękę do kieszeni.
-Wciąż jesteśmy i będziemy nimi do końca życia. Nie odejdę, póki nie postanowimy co dalej...
Wtem oboje zwrócili uwagę na powóz, który prawie potrącił jakąś brązowowłosą młódkę, która upadła na ziemie, rozsypując koszyk z zakupami. Nikt nie zareagował poza Bartholomeowem, dla którego odruchowym obowiązkiem było jej pomóc. La'Val prychnął tylko, po czym w ciszy odszedł, kierując się w swoją stronę, uznając dyskusję na zakończoną, a ich małą wojenkę za wstrzymaną.
-Nic się nie stało, Madame?
Zapytał złotowłosy, pomagając jej wstać, po czym od razu podjął się zbierania produktów z powrotem do koszyka. Aparycja młodzieńca od razu ujęła nieznajomą, która zamiast robić to co on, obserwowała go ze zdumieniem. Dopiero potem się ocknęła...
-Jaka madame... Jestem Anna, po prostu Anna. Dziękuję Ci, Panie, prawdziwy dżentelmen, nie to co miejscowi...
Powiedziała łagodnym głosem, odbierając od niego uzupełniony koszyk. Sam skupił się na jej oczach, które mu się spodobały bez większego skrywania tych myśli. Uśmiechnął się, chwycił jej dłoń i ucałował jej powierzchnie, jak nakazywała kultura. Ta aż się zarumieniła, bo nigdy z czymś takim się nie spotkała. Widać, że to była prosta dziewczyna z miasteczka, bez żadnych tytułów i majątków, w przeciwieństwie do stoliczana, którym był ładnie ubrany Łowca.
-Zaszczyt poznać. Bartholomeow Black, lecz mów mi Black, bo imię długie.
Zaśmiał się, na co ona też.
-Ale ładne i wyjątkowe. Nigdy nie poznałam nikogo z takim imieniem.
-Ja też nie, Anno.- Założył ręce za plecy. Widać było, że należał do typów lovelasów, którzy przed ładnymi kobietami prezentowali się jak na wystawie psów w Allanorze. -Nigdy nie pojmę intencji swego ojca na mych narodzinach. Bardziej jednak brak zrozumienia, wywołuje znieczulica miejscowych, ignorujących taki wypadek.
-Mnie też, Barth, mnie też. Ale oni tacy są. Dziecko może krwawić na ulicy, a oni zrobią krok w bok, aby nie pobrudzić butów. Witamy w Evermoon.
Uśmiechnęła się, na co ten kiwnął głową, jak na powitanie i podziękowanie.
-Stolica niewiele się różni. Tam to nawet dobiliby te dziecko, bo byłoby dla nich za głośno. Ale skończmy ten paskudny temat. Skąd wiedziałaś, że nie jestem stąd?
-Dystyngowany ubiór, Sir. Jesteś łowcą, prawda?
Spytała, lecz to wprawiło go w zastanowienie. No właśnie. Był, czy nie był?
-Powiedzmy. Teraz to kwestia umowna.
-Mimo wszystko czujemy się bezpieczniejsi, gdy są tu tacy jak Ty. Muszę iść, ale liczę na kolejne spotkanie, choć w milszych okolicznościach. Żegnaj, Barth.
Odeszła w swoją stronę, a on powiódł za nią wzrokiem, po czym zauważył, że Williama już od dawna nie było. No tak, czemu miałby być. Sam w końcu odszedł, kontynuując spacer po centrum, choć teraz zajęty już innymi myślami...
Offline